Rowerem po Wielkopolsce, czyli o dwóch takich, co szukali Konwalii
Sztuka w trzech aktach
Osoby:
Barbara
Dariusz
Uczestnicy Rajdu (prawie 200 dusz)
Organizatorzy Rajdu (kilkanaście? osób)
Osoby trzecie i czwarte (w liczbie nieokreślonej – statyści i statywy)
Fauna i flora leśna, polna i wiejska oraz fauni (j.w.) i wiatraki
Prolog
Na Rajd wyruszamy na rowerach z miasta Łodzi (po wcześniejszej kolejowej podróży ze stolicy) już we wtorek ostatniego dnia lipca. I miesiąc podróży szybko mija.
Akt I
Czas akcji: piątek, 3.08.2012 r.
Miejsce akcji: Wielkopolska -> Mochy
Scena pierwsza
Po ponad 50 rzęsiście deszczowych kilometrach, po nastaniu słońca lądujemy w Wolsztynie, kilkunastotysięcznym mieście na południowy-zachód od Poznania. Objazd i najazd na miasto – odnowiony rynek, rabatki, uliczki, bezprzewodowy internet – w końcu jesteśmy w Europie (a w niej kabaczek nadziewany w sosie pikantnym oraz kartacze po łemkowsku z boczkiem i cebulką).
Scena druga
Parowozownia i parę lokomotyw na bocznicy. Łaaadny widok w przelocie, przeciągu i pociągu oraz „Niech żyje kongres klasy jedności robotniczej” i pomykamy dalej myk myk. Kilkanaście kilometrów, wielkopolskie widoki, Stary co Widzim, ale dalej trzymamy kierunek na Wschowę. Wreszcie -> Mochy.
Scena trzecia
Po zdobyciu górki stoimy naprzeciw zespołu szkół w Mochach – teoretycznej bazy imprezy. Jesteśmy prawie dwie godziny po jej (teoretycznym) otwarciu, a tutaj cisza dramatycznie totalna, żadnych samochodów ani uczestników. Drzwi zamknięte (sprawdza Dariusz). Co się dzieje?? Co się dzieje??? Czyżby zawody odwołano i nikt nas nie poinformował? Zbyt wiele teorii…
Scena czwarta
Po kilku minutach narady i małego mocheńskiego objazdu powracamy i tym razem to Barbara sprawdza stan otwarcia drzwi. Nie daje za wygraną i w końcu Sezamie otwórz się: drzwi się otwierają. Grunt to siła przebicia i odpowiednie zaklęcia. Sekretariatka średnio zorientowana (!), ale są numery startowe i karty oraz instrukcja kwaterunkowa. Zajęcie miejsca na pustej sali też bywa problemem, ale w końcu decydujemy się na miejscówkę przy trybunach. Rozpakowujemy rowery i…
Scena piąta
…chwilę później jedziemy jeszcze na „wycieczkę rozgrzewkową“ [cyt. J.O.] do Kaszczora na dwa wiatraki (jednego nie widać) i dwa lody (oba zjedzone). Po powrocie, w bazie rośnie liczba uczestników, a napięcie pozostaje takie same: 230V. Tradycyjny wieczór na nutę i klucz. Jeszcze późnym wieczorem spotykamy Waldka F., który zapisał się na trasę pieszą.
Scena szósta
Spanie i bzykanie… komarów na sali.
Akt II
Czas akcji: sobota, 4.08.2012 r.
Miejsce akcji: Bliższe i dalsze okolice Mochów
Scena pierwsza
Wczesna pobudka po krótkim śnie, który to zawdzięczamy komarzemu i muszemu akompaniamentowi i wielu dusznym duszom ze wspólnej sali. Śniadanie. Przygotowanie wałówki na trasę.
Scena druga
Stoimy z rowerami przed szkołą wraz z ponad trzydziestką innych zawodników z całego kraju. Odprawa techniczna, jakieś informacje o drodze, której nie ma, o rozlewiskach i brodzeniu po kolana, o tym, że do punktów czasem trzeba troszeczkę podejść. W końcu rozdanie map. Mapa to 50-tka z powiększonymi fragmentami okolic dwóch PK (pierwszego i ostatniego) oraz fragment mapy 1:15000 odcinka RJnO pomiędzy PK4 i PK5. Na PK13 zadanie specjalne – etap kajakowy.
Scena trzecia
Odliczanie, jak na Przylądku Strachu lub Canaveral. Trzy, dwa, jeden! Wybija godzina 9:00 – START!!
Ruszamy jak i inni. Od razu za bramą rozjazd na dwa warianty: jedni w prawo, drudzy w lewo, a trzeci za nimi. Po kilkuset metrach oba warianty godzi jedna wspólna droga. Pędzący na przedzie widząc na mapie szerszą drogę jadą na oślep do asfaltu. My skręcamy… Dopiero za nami na taki manewr decydują się inni. Kilkaset metrów utwardzoną nawierzchnią i pisk hamulców. Wydeptana ścieżka przez trawę w las, więc rower za pas i w dechę pieszo gaz. Po kilkudziesięciu metrach przebijania można już kręcić ponownie dróżkami leśnymi. Prosto i na lewo – szczegóły już widoczne. Ogrodzenie, prześwit i jest! Bierzemy i w nogi, bo już leci chmara pozostałych, którzy wcześniej byli z przodu, a teraz widzą tylko nasze bieżniki. Pierwsza główna droga i w prawo do skrzyżowania. Tutaj chwila decyzji o dalszej drodze: kilkukilometrowy skrót polną drogą (o nieznanej jakości) czy kilkanaście kilometrów asfaltem? Wybieramy drugi wariant – na trasie Olejnica – Radomierz – Starkowo – Boszkowo licznik wskazuje prędkość 28-30 km/h, w porywach do 33,3. W Grotnikach trójkątne rozjazdy dróg z jazdą po krawędzi, głównie lewej, jednak za bardzo lewej. O jedno skrzyżowanie za daleko (Dariusz widzi drogę, ale zabitą deskami, a może widzi białe drewniane myszki komputerowe? To syndrom Starego Widzimia: stoi drogowskaz: „Stary Widzim 1”, a 78 m dalej tablica z nazwą miejscowości: Stary Widzim). Ten błąd kosztuje nas podsiąknięte buty od wilgotnej trawy i co najmniej pół godziny. Jednak okazało się, że nie tylko nas, bo znakomita większość zespołów postąpiła podobnie – zespołów, które pojechały przed nami przez pola na skróty (nie radomskie). W końcu po kilku rozpatrzonych wariantach przewijamy się wstecz i precyzyjne namierzanie daje efekt. Ku potomności: ulica Nowa w Grotnikach to nie wjazd zabity deskami, tylko droga zakręcająca delikatnie w prawo koło gospodarstwa i docelowo doprowadzająca do PK2. Dobieg kilkadziesiąt metrów z ostatnim mokrym skokiem na lampion i jedziemy dalej do Dłużyny. Ponownie wariant asfaltowy z prędkościami dochodzącymi do komicznie kosmicznych. Włoszakowice, cały czas piękny asfalt, który mijamy ścieżką rowerową po lewej, bo zakazali jeździć po nowym asfalcie, żeby go nie rozjeżdżać. Bukówiec Górny, kawałek na południowy wschód i skręt na azymut około 135°. Po kilkuset metrach ma być róg lasu. Spotykamy maszerującego J.O. Chwilka rozmowy i dobieg przez las do PK3. Jedziemy dalej zachowując kierunek (zwrot też) do PK4. Niepostrzeżenie przemykamy przez Boguszyn i na skraju miejscowości na brzegu lasu wpadamy na część RJnO.
Scena czwarta
Przyjmujemy wariant przejazdu z potwierdzeniem PK4 i PK5 na końcu po wszystkich literowych (te dwa punkty, tak jak i wszystkie literowe z RJnO potwierdza się w formule scorelaufu). Najpierw PKA lekko na południowy-wschód: kilka dróg, ogrodzenie i odcinek techniczny jazdy po muldach, pniach i konarach, który kończymy na skraju skarpy i nieco ponad stumetrowym biegiem po większych pniach, gałęziach i krzakach. Wydaje się, że chyba już nie będzie gorzej terenowo. Potwierdzenie i powrót do rowerów, nawrót na północ, kilka skrzyżowań i PKC w dołku kilka metrów od drogi (jak przystało na RJnO): łatwo, prosto i przyjemnie. Dłuższy przejazd leśny na wschód do PKD. Mijane grupy młodzieży lokalnie kulturalnej witają się po ludzku: dzień dobry – a jakże dobry dobry (bo czemu ma być zły?). Po drugiej napotkanej grupce z głównej drogi zjeżdżamy skarpą na południe, nieco terenowo z zaroślami, ale podjeżdżamy pod sam lampion i podbijamy. PKE jest tylko 250 m na południe od nas, ale oddzielony rzeczką i mokradłami. Omijamy je szerokim łukiem i punkt atakujemy od południowego-wschodu – co najmniej 1300m, ale szybko. Okazuje się, że PKE jest na górce tuż za… rzeczką. Suchą stopą nie da rady. Szybka decyzja: zdjęte buty, skarpetki i o gołym laciu przez wodę (przyjemnie chłodną) na górkę, potwierdzenie i powrót (buty i skarpetki w dłoniach, a karta w zębach). Przynajmniej jeszcze buty będą suche na dalszą część trasy. Przebijamy się kilkadziesiąt metrów przez górkę, a w ślad za nami inne zespoły, które też już były na PKE. Szybka jazda do PKB, ale im dalej w las tym zarośla jeżyn, pokrzyw i innego przerośniętego runa bardziej nie dają jechać. Znowu sto kilkadziesiąt metrów chaszczowania do końca rowu z przeskokiem wody, ale PKB – mamy go! Gazdo dechy! Wylatujemy z zarośli i szeregiem dróg: lewo, prawo, lewo i lewo skos, kawałek prawo i lądujemy przy PKG. Pozostał nam ostatni literowy z RJnO – PKF. Do skrzyżowania dróg bez kłopotów – dalej: jeżyny i pokrzywy na wysokość 1,35 m i cienka wydeptana ścieżka. Leży kilka rowerów. Tym razem na rekonesans udaje się Dariusz – jeden przebieg pamięciowy, znaczony na łydkach, rękach i udach, rekonesans… i nic. Powrót, mapa w dłoń i kolejne śladowanie: znowu nic. Powrót do rowerów, reset i wspólnie z Barbarą… namierzamy. Niestety Dariuszowi się wyrywa okrzyk radości z odnalezienia lampionu i parę zespołów zyskuje na czasie spędzonym na poszukiwania, chociaż niektórzy już zdążyli zrezygnować. Wyjazd z terenu, kilka dróg, górka, piasek, łąka i kawałek na szczyt górki i jest PK4. Nawrót na lewą burtę, sprint drogowy, w lewo i mamy też PK5. Koniec RJnO z dwoma PK z głównej trasy.
Scena piąta
Pozostaje nam długi przelot na PK6. Wybieramy wariant utwardzony z drogą leśną. Jedziemy przez Krzycko Wielkie, w międzyczasie drugie śniadanie kolarskie na rowerach – tylko nieco nas zwolniło do prędkości trawiennych. Adamowo i po leśnym odcinku – leśniczówka Koczury (mijamy szybko, ale widać ładnie zorganizowane miejsce ze ścieżką dydaktyczną, atrakcjami dla dzieci i dorosłych). Skręcamy w leśną drogę – rozjeżdżoną ciężkim sprzętem i dojeżdżamy do rowu. Biegiem kilkaset metrów do PK6, gdzie dodatkowo miała być woda. Potwierdzenie i… stwierdzenie pustych pojemników po wodzie (i pustych opakowań po batonach i żelach energetycznych), a pić się chce 🙂 Wracamy wzdłuż rowu, po drodze do rowerów wspomagamy zagubionego konkurenta. Dalej ponownie wariant asfaltowy przez Jezierzyce i Zbarzewo, w las i w leśną drogę, która kończy się odcinkiem zaoranym i znowu pieszy dobieg kilkusetmetrowy do PK7. Potwierdzenie, powrót i borem lasem machalasem do PK8. Jeden z nielicznych PK do potwierdzenia bezpośrednio z roweru oraz pierwszy z obsługą i wodą. Otrzymujemy informację, że jesteśmy w okolicach dziesiątego zespołu z trasy rowerowej, który potwierdza ten PK. Szybko lecimy jednak dalej. Przy PK9 lekko kluczymy, ale ostatecznie znowu udaje się potwierdzić punkt bez opuszczania siodełka rowerowego. Teraz długi przelot do PK10, który praktycznie daje się sensownie najechać od południa. Przelot przez Hetmanice, Lgiń i skręt w las. Węglowodanowy posiłek góralski i jazda. Nawet szybko udaje się potwierdzić i kontynuujemy jazdę leśno-polną do szosy. Mijamy Zaborówiec i skręcamy w las. Łatwo idzie, mijamy jazdę konną i nagle otwarty teren, którego wg mapy nie ma przy PK11. Szybki powrót do ostatniego skrzyżowania i ponownie mijamy husarię, która nawet chce nam pomóc, jednak magiczne słowo: „orientacja” skutecznie zniechęca jeźdźców do udzielania wskazówek. Barbara kolejny raz sprawnie namierza PK, Dariusz wyjmuje grzebień i po szybkim przeczesaniu włosów i lasu w zagłębieniu w otulinie młodych świerków (nie mylić z popularnymi owadami młodymi świerszczami) jest schowany lampion oraz zdecydowanie więcej pojemników po wodzie, ale po dokładnym sprawdzeniu nawet w dwóch jest woda. Uzupełniamy zapas, który już zupełnie się wyczerpał i ruszamy dalej. Po drodze kilka razy wymijamy się z innym teamem mieszanym – jak się potem okazało lokalnych zawodników (z Kaszczora). Dominice, Górsko, droga polna, droga leśna i praktycznie wspólnie ze wspomnianym teamem wpadamy w okolice PK12. Okazuje się, że oni odpuścili dwa punkty. Znajdujemy lampion na skraju lasu ze śladami „nasi tu byli, napoje zostawili” i postanawiamy pokonać drogę, o której krążyły legendy, że leży kilkadziesiąt centymetrów pod wodą. Owszem woda jest, to się zgadza, ale drogi nie ma. Nie tylko nam się nie udaje znaleźć, więc szybka decyzja i wariant prędkościowy. W międzyczasie nie tracąc zbytnio na prędkości udaje się nam znaleźć, wyjąć i rozpakować prowiant (przed kajakiem wszakże należało zjeść… obiad kanapkowy). Po kilku kilometrach przez Miastko, Brenno docieramy do Wielenia i szybko dojeżdżamy na PK13 i etap wodny.
Scena szósta
Etap kajakowy decydujemy pokonać we dwoje na jednym kajaku, przez co do potwierdzenia mamy jeden punkt więcej niż soliści (łącznie 5 PK). Najpierw atakujemy PK K2 (tylko dla dwójek), na mostu niedaleko startu. Tuż przy punkcie siedzą wędkarze i dziwnie na nas spoglądają… Kajakarzy z mapą nigdy nie widzieli, czy co? A na mostku bucha para pędzącej jak lokomotywa napotkanej wcześniej pary mieszanej. Początkowe wiosłowanie idzie nam dosyć powoli, słychać, widać i czuć brak kajakarskiej praktyki. Kolejny punkt (PK KD) znajduje się po przeciwnej stronie Jeziora Wieleńskiego. Trochę znosi, ale w końcu udaje się dotrzeć do odpowiedniego pomostu. Pozdrawiamy się z zawodnikami z tras pieszych. Zbytnio nie ociągając się obieramy azymut na południe w kierunku Jeziora Trzytoniowego. Nieopodal PK KC na ruinach pomostu znów spotkanie z wędkarzami. Mija 40 minuta kajakowania, a my dzielnie wiosłujemy dalej. Przepłynięcie ok. 500 metrów (w jedną stronę) rzeczką łączącą Jezioro Trzytoniowe z Breńskim jest bardzo dobrym ćwiczeniem sterowania kajakiem. Lewa, lewa, prawa, lewa, obie… W końcu podbijamy PK KD pod mostem. Zwrot o 180°. W drodze powrotnej rezygnujemy jednak z odwiedzenia większości znajomych zamieszkujących liczne trzciny i szuwarki 🙂 U wylotu rzeczki spotykamy zawodniczkę-solistkę z naszej trasy, która informuje nas, że nie ma PK KA, miał być to nasz ostatni punkt (jak się później okazało wśród lokalnych rybaków znajdują się też kolekcjonerzy lampionów). Nie jest to zbyt duży zysk na dystansie. Żwawo wiosłujemy w kierunku kajakowej mety tak, że po godzinie i dwudziestu minutach od startu dobijamy do plaży. Szybki wyskok do jeziora, woda przyjemnie chłodzi stopy. Zdejmujemy kapoki i…
Scena siódma
…wskakujemy na rowery. Przed nami ostatni punkt. Szybki przelot przez Kaszczor (teren znany, byliśmy tu dzień wcześniej, patrz: Akt I, Scena V). Za zabudowaniami odbijamy w las. Leśna droga przyzwoitej jakości, rzeczywistość zgadza się z mapą. Dokładna lokalizacja punktu pokazana jest na rozświetleniu na mapie do BnO. Odnajdujemy go bez problemu, potwierdzamy i żwawym tempem zasuwamy do bazy. Tuż przed szkołą przejeżdżamy przez dmuchaną bramę z upragnionym napisem „META”, rowery zostawiamy przed drzwiami i biegniemy odmeldować się w sekretariacie. Tam wpisują nam na karty startowe magiczne cyferki „20:30”, co oznacza, że na trasie spędziliśmy równo 11,5 godziny.
Akt III
Czas akcji: sobota, 4.08.2012 r. & niedziela 5.08.2012 r.
Miejsce akcji: Mochy i azymut na Warszawę
Scena pierwsza
Podczas gdy mokre buty już się suszą, my w szkolnej stołówce zajadamy makaron z pulpetami popijając zimnym napojem chmielowym. A na deser delektujemy się domowym ciastem z jabłkami. Nienażarci mogą jeszcze dopchać żołądek chlebem ze smalcem i ogórkiem. Jak to mówią: nie ma to tamto – organizatorzy w kwestii wyżywienia stanęli na wysokim poziomie. W międzyczasie oglądamy pływ olimpijczyków na 1500 m stylem dowolnym (wygrywa Chińczyk ustanawiając nowy rekord świata).
Scena druga
Oporządzenie rowerów, odświeżająca kąpiel, sklepowe wieczorne odkrycie (twaróg solankowy wędzony) i możemy w końcu wyciągnąć nogi na materacu. W międzyczasie Barbara wskakuje na najwyższy stopień podium w kategorii kobiet. Na ten moment jedna musiała dość długo poczekać, gdyż długo nie było na mecie trzeciej kobiety, żeby chociaż całe podium mogło być skompletowane. W klasyfikacji generalnej jest to 8. miejsce (ex aequo z Dariuszem) na 31 sklasyfikowanych zawodników.
Scena trzecia
Jak przystało na letnią sobotnią noc i komary zachciały urządzić sobie suto zakrapianą imprezę. Zakropienie oczywiście ludzką krwią. Swoim bzykaniem i kłuciem skutecznie uniemożliwiają zapadnięcie w spokojny sen. Wstajemy o nieprzyzwoicie wczesnej porze, szybko się dopakowujemy i wyruszamy na 2×2 kołach do Wolsztyna. Zatoczyliśmy pętlę. Jeszcze tylko przesiadka z sekretną fantazją na Malcie i tak to to, tak to to sennie dojeżdżamy…
Epilog
…do stolicy, która wita nas ulewą. Do domu docieramy cali mokrzy. Czas odpocząć. Siedząc na kanapie odczuwamy pewien wewnętrzny niepokój spowodowany brakiem konieczności rowerowania…
Postepilog
Zainteresowanych mapami i pełnymi wynikami odsyłamy na stronę Rajdu.
B.Sz. & D.W.
Pingback: Relacja z III Rajdu Konwalii | Stowarzysze
Normalnie aż pojadę tam na konwalie lub odwiedzę Walię 😀